• Jak to na wsi bywało

        • Życie na wsi, zmieniło się w minionych latach. W domach stoją inne przedmioty i urządzenia. Całkowicie zniknęły z Dulczy Wielkiej drewniane chałupiny z dachami krytymi słomą, z małymi okienkami, często z przybudówkami chlewków lub obór. Takich domów już nie ma dzisiaj…

           

          Życie na wsi skupiało się zazwyczaj w jednej izbie. Centralnym miejscem był piec, który w każdej kuchennej izbie we wsi zajmował sporą jej część i na górze miał specjalną wnękę zwaną zapieckiem. W nocy służył za łóżko dla dzieci. Niewiele było sprzętów. Łóżka zaścielone pierzynami i poduchami, specjalne ławy zwane „ ślufankami”, które na noc można było wykorzystać do spania, stół, krzesła, komoda na bieliznę i odzienie i kredens na naczynia kuchenne - to wszystkie sprzęty chłopskiej izby. Często nie było podłogi, lecz tak zwane” klepisko”, a jedynym oświetleniem izby była lampa naftowa. 

            

           

          Nieodłączonym sprzętem w każdym domu były żarna. Na lekko wklęsłą kamienną podstawę sypało się kilka garści ziaren żyta bądź pszenicy, nakładało się drugi kamień w postaci koła z płaskim dnem, z otworem w środku i trzema po bokach. W środkowy otwór sypało się ziarno. W jeden z bocznych otworów wkładało się solidny drewniany drążek zwany ,,żarnówką”, okuty żelaznym szpicem na końcu. Obracając kamiennym kołem mełło się ziarno na mąkę. Kręcenie kamieniem wymagało dużego wysiłku.

          Bogatsi gospodarze wozili zboże do młynów w Rzemieniu lub w Dąbrowie oddalonej o 15 kilometrów. Między mąką z młyna a tą z żarna była olbrzymia różnica. Z tej pierwszej chleb, placki i kluski były bielsze i dużo smaczniejsze. Biedniejsi korzystali z młyna jedynie przed świętami Bożego Narodzenia.

          Pieczenie chleba wymagało niemało zachodu ze strony gospodyń. Najpierw trzeba było zrobić w dzieżce rozczyn z mąki i wody, czekać całą noc aż wyrośnie. Rano dodawało się tyle mąki, ile chciało się upiec chleba, wszystko się dokładnie mieszało i znowu odstawiało do wyrośnięcia. Kiedy ciasto rosło w ciepłym miejscu należało się zająć paleniem w piecu chlebowym. Trzeba było mieć nie lada wyczucie, żeby wiedzieć, ile drewna nałożyć, żeby chleb się nie spalił, a nie pozostał surowy. Potem trzeba było formować bochenki i wykładać je na specjalną drewnianą łopatkę posypaną mąką. Po około półtorej godziny chleb był upieczony. Piekło się zazwyczaj kilka bochenków, dwa, trzy razy w tygodniu, w zależności od liczebności rodziny.

           

          Innym urządzeniem powszechnie spotykanym w wiejskich domach, a dzisiaj zupełnie nieznanym, była stępa. Drewniana rama obejmowała pień drzewa z otworem w środku, do którego wsypywało się wysuszone proso. Nogami naciskając na drąg, tak zwany ”stąpór”, umieszczony w otworze i zakończonym dodatkowym kawałkiem twardego drewna, rozdrabniało się ziarna prosa na kaszę. Kaszę z prosa nazywano jagłami. Łuski z prosa tak zwaną ”mikinę” dodawano do paszy dla bydła. Stępa z wiejskich domostw zniknęła szybciej niż żarna.

          Powszechnym codziennym widokiem na wsi było pranie w rzece. Bielizny i pościeli z twardego lnianego płótna nie dało się wyprać ręcznie. Dlatego kobiety długo moczyły je w wodzie, następnie kładły na desce położonej koło strumienia i tłukły drewnianymi kijankami. Kilkakrotne płukanie i „bicie ” dość dobrze usuwało brud. Do prania używano mydła, ale jeśli gospodyni go nie miała, to robiła ług domowym sposobem. Popiół z pieca mieszała z wodą i na noc zostawiała w cebrzyku. Następnego dnia ostrożnie zlewała górną warstwę wody do balii z bielizną. Ta woda przypominała rozpuszczone mydło i to był właśnie ”ług”. Z czasem coraz rzadziej widywało się praczki nad rzeczką Jamnicą. Cienkie materiały wyparły te twarde. Do ich przepierki wystarczały balia, mydła i blaszane tarło. Do prasowania bielizny używano żelazek na węgiel lub tzw. „ z duszą”.

           

          Pory roku wyznaczały pracę gospodarza na wsi. Wiosenną porą, ledwie stopniały śniegi, rozpoczynały się roboty w polu. Orka pługiem, siew zbóż i bronowanie. To były męskie zajęcia. Przy orce nieodłącznymi towarzyszami były wrony i kawki, krzykliwe i kłótliwe, polujące na glisty i robaki w bruzdach ziemi odwróconej pługiem. Czasami pojawił się dostojnie kroczący bociek.

          Prawie już nikt nie pamięta jak dawniej wyglądał siew. Z krajobrazu współczesnej wsi zniknął gospodarz przepasany lnianą płachtą związaną na ramieniu, z której jedną garścią czerpał ziarno i półkolistym ruchem rozrzucał po polu.

          W lecie przychodził czas na żniwa. Zboża ścinało się wyłącznie sierpem, a kosy używało się do koszenia traw na łące lub koniczyny w polu. Dopiero później kosa wyparła sierpy przy żniwach. Kosiarze równocześnie robili wymach kosami i ścinali jednakowej wielkości rząd zboża, który kładł się pokotem. Potem robili krok do przodu i powtarzali te same ruchy. Tuż za nimi podążały kobiety zbierające pokosy, wiążąc je w snopy i układając w mendle po trzydzieści snopków.

           

          Z końcem lata i początkiem jesieni zaczynały się wykopki ziemniaków przy pomocy motyki, a później ich kopcowanie na zimę. W beczkach kisiło się poszatkowaną kapustę. Kamień zawieszony na drążku niczym na ramieniu przyciskał drewnianą pokrywę na kapuście. Pod ścianą domku składało się wiązki grochu. Łodygi ze strąkami wyrywało się z ziemi razem z korzeniami.

          Od połowy listopada aż do świąt Bożego Narodzenia odbywała się młócka zboża na klepisku w stodole-zwanym „boiskiem”. Jeden albo dwóch mężczyzn waliło cepami w rozłożone snopki zboża. Wymłóconą słomę wiązano w wielkie snopy zwany „koć”, a następnie cięto na sieczkę dla bydła, na poszycie dachu. Wymłócone ziarno przepuszczano przez młynek do oczyszczenia z plewy i przechowywano w skrzynkach. Ziarno przed zmieleniem suszyło się na piecu, który w każdej kuchennej izbie we wsi zajmował sporą jej część.

          Dość uciążliwa była praca ze lnem. Wyrywało się go razem z korzeniami i wiązało w snopki. Po przewiezieniu do domu najpierw kłosy tłukło się kijankami, wyłuskując siemię. Ziarno, po skruszeniu tłuczkiem, przechowywało się w domu, a niektórzy pewną ilość gospodarze zawozili do „olejarza” mającego specjalne urządzenie do wyciskania oleju. Zimową porą w gospodarstwach zaczynało się przędzenie lnu. Przedtem łodygi rośliny należało skruszyć, aby oddzielić paździerze od długich włókien. Do tego służyła mietlica, bardzo proste drewniane urządzenie. Dwie boczne deseczki z pustą przestrzenią w środku i z ruchomym ramieniem – bijakiem dopasowanym do rowku między deseczkami. Wiązkę lnu kładło się na deseczki, uderzało bijakiem, trochę przesuwało i znowu uderzało. W ten sposób usuwano twarde paździerze, uzyskując lniane przędziwo, z którego ręcznie wrzecionami albo na kołowrotkach przędło się nici. Z tych nici tkało się potem na specjalnie skonstruowanych krosnach płótno lniane.

          Innym powszechnym zajęciem w długie, zimowe wieczory było darcie pierza, czyli oddzielanie puchu z łodyżek piór. Było to głównie zajęcie kobiet i młodych dziewcząt, które miały okazję trochę poplotkować, pośpiewać i zabawić się na tak zwanych „ lizakach”.

          Wszystkie wymienione czynności wiosną, latem, jesienią i zimą wykonywało się ręcznie. Toteż gospodarz i cała jego rodzina na wsi krzątała się od rana do wieczora. Czasomierzem dla doby było słońce. Ze świtem rozpoczynała się praca, a gdy zapadał zmierzch kończyły się zajęcia tak w polu, jak i w obejściu. Ten porządek ustalony przez naturę obowiązywał wszystkich-dorosłych i dzieci.

          Na podstawie książki Jakuba Wolaka

          „ Wspomnienia stulatka”